"[...]-tak
się kończy żywot nic niepamiętającej niezmiernie głupiej i
wydzierającej się na niebezpieczną dziewczynę z niebezpiecznie ostrym
nożem (w dodatku przytkniętym do jej gardła) żałosnej Lynette Roosvelt-
mówiłam w duchu z ironią"
Szybko, jakby machinalnie sięgnęłam do sakiewki przypiętej do pasa i wyjęłam garść mdląco pachnących ziół, które zaraz wyrzuciłam z impentem w stronę nieznajomej, a one w locie zmieniły się w jedwabny sznur połyskujący księżycowym blaskiem. Jeden koniec został mi w dłoni a drugi oplótł talię dziewczyny, pociągałam za niego z całej siły i nieznajoma machając rękoma upadła około trzy metru od krawędzi klifu. Całkowicie pozbawiona kontroli nad sytuacją i w ogóle nierozumiejąca co się właśnie stało opadłam siadając pod drzewem, a dziewczyna zastygła w jednej pozie i utkwiła we mnie swoje duże, przerażone, szafirowe oczy. Puściłam sznur i o mało nie wrzasnęłam widząc jak zamienia się w małe perłowe motyle rozpraszające się dookoła, następnie spojrzałam na siebie w coraz większym zdumieniu, moje rurki i beżowy sweterek zamieniły się w aksamitną białą sukienkę, podobną do tej którą miała dziewczyna. Ale moja była przed kolano i podchodziła odcieniem pod lekko srebrzystym a jej była czysto biała. Szata którą miałam na sobie, była wiązana w tali grubym skórzanym pasem do którego poprzyczepiane były różne płócienne sakiewki i pochwa ze sztyletem jak mniemam, miałam również skórzane greckie sandały zamiast moich zielonych konwersów. Na obu rękach za to widniało po pięć bransoletek, jedne z muliny inne ze sznura jeszcze inne z jakiś koralików a nawet dwie ze szlachetnych metali. Ale najdziwniejszy wydawał mi się naszyjnik z długim złoto-platynowym łańcuszkiem zwięczony skalnym księżycem który połyskiwał srebrzyście jakby był prawdziwym księżycem, wzięłam kamienną kulę do ręki wiedząc, że to niemożliwe, ale chciałam się chociaż łudzić, że mam w ręce autentyczny mini księżyc. Wtedy spojrzałam na wciąż tak samo przerażoną i zdezorientowaną dziewczynę, lustrującą mnie wzrokiem
- Okeeeeeej, ja też nie wiem co się stało, jak już mówiłam nic nie pamiętam, ale może powiesz mi chociaż gdzie jesteśmy- powiedziałam zmieszana, odzywając się jako pierwsza.
- Jestem Lynette Roosvelt a ty?- dodałam szybko widząc niepewność w jej oczach.
Ale na te słowa drgnęła i strach który już trochę opadł, ponownie przeleciał przez jej oczy. Leccz już po chwili była tylko czujna a przerażenie najwidoczniej odłożyła na bok
- Na imię mam Olimpia- odpowiedziała dumnym głosem
-Jesteśmy w stolicy Grecji, w Atenach- powiedziała twardo
-A dokładniej w lesie jakbyś chciała wiedzieć kontynuowała z ironicznym uśmiechem.
- Już nie chcesz mnie zabić?- powiedziałam bez sensu.
-Nie, wzięłam Cię za kogoś innego. Ale sen... To bez sensu - kończyła kręcąc głową.
- A tak w ogóle to czemu nie mieszkasz w mieście, tylko na skraju lasu?- spytałam żeby rozluźnić atmosferę.
-Bo w Atenach jestem poszukiwana i chcą mnie zabić- odpowiedziała twardym, grobowym, głosem patrząc mi prosto w oczy.
______________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________________
Ok na dziś tyle :) Jutro wstawię więcej bo razem (tzn.Zomiju) napisałyśmy w zeszycie cały rozdział i to na biedną Mimę wypadło przepisywanie tego na mojego tnącego się jak czołg kompa......A dziś nie chciało mi się więcej pisać XD
Buuuuuuuziaki ;-* ;-* ;-**
Zomiju :) (oczywiścię komentować, komentować bo więcej nie będzie XD)
(naprawdę sorry za to zielone tło ale mój komputer miał taki kaprys i nie da się inaczej;()
Czekam na kolejne części i pierwsza żecz jaka ma mnie wpłyneła to wielkie WOW
OdpowiedzUsuń